wina
Jolinki. Bo przecież musiała pokazać swoje beaded beads, a mnie padło na oczy i to bardzo. Co je zamykałam, to widziałam kule Jolinki. No i sznur do sutaszowego wisiora i inne cuda. Ach, nauczyć się tak – rozmarzyłam się.
W głębi mnie ta pozytywnie nastawiona S. mówi: „Nauczysz się, spoko. Tyle dziewczyn się nauczyło, a zaczynało tak jak Ty. Trochę z netu, trochę prób własnych i jakie piękne rzeczy robią”. A ta druga, jędza złośliwa: „No coś Ty, oszalałaś – czyś Ty widziała, co inne dziewczyny robią. W życiu Mariana nie podołasz. Będzie jak z sutaszem – raz spróbujesz i się poddasz”.
No tak – druga, mimo, że złośliwa i pesymistka, ma rację. Sutaszu raz się tknęłam, ale stwierdziłam, że jednak za blisko szycia leży i nie podołam, niechęci do szycia nie złamię. Efekty mi się podobają u innych, ale mnie od tego szycia odrzuca, niestety.
Ale pozytywna zaczęła mnie lekko podpuszczać, kierować paluszkiem wskazującym na linki do różnych stron o beadingu, do tego pomogła odnaleźć co nieco na youtube. No i nie było wyjścia. Wygrała. Przynajmniej na tym etapie – stwierdziłam, że jednak muszę spróbować.
Już w Pradze, mając igłę „big eye”, zapas koralików i żyłkę, zrobiłam kawałek herringbone tubular – robiłam tylko prosty, bo jeszcze nie dojrzałam, że w czeskiej książce mam przepis na skręconego węża herringbone. Użyłam koralików 11 i wplotłam jeden rząd 8. Wyszedł strasznie sztywny, bo szyty żyłką i stwierdziłam, że bez zamówienia nici się nie obędzie (
Mietek się ucieszył na takie dictum). Jeszcze go nie sprułam, więc prezentuję:
Po powrocie do domu zaczęłam od zamówienia brakujących akcesoriów – trochę koralików, kilka kolorów nici i już mogłam zaczynać pierwsze próby. Co prawda brak czasu nie pozwolił mi na ich natychmiastowe wykorzystanie, a te dwie z mojego wnętrza zaczęły się kłócić – pozytywna „zacznie, zacznie, spokojnie – tylko musi mieć czas”, negatywna zołza zaciskała kciuki za dalszy brak czasu i zżymała się ze mnie. Ale utarłam jej nosa zaraz po przyjeździe na mój biegun spokoju i powolnego życia, czyli na wieś do moich Teściów.
Na pierwszy ogień poszły koraliki w rozmiarze 8 (Toho i czeskie) – uwinęłam dosyć sprawnie pierwszą w życiu bransoletkę, znów korzystając z wiązania herringbone. Co prawda najpierw zaczęłam od splotu z 4 koralików, ale wychodziła za cienka, więc poszłam na całość, sprułam próbkę i usupłałam kawałek z 8 koralików na obwodzie – „Nie ! Za grubo, musisz zmienić rozmiar, bo wyjdzie uprząż dla konia” – zakrzyknęła pozytywna. Negatywna skwitowała „A nie mówiłam, że będzie wielkie nic. Lepiej rzuć to w cholerę”. Nie dałam się i zaczęłam ponownie – tym razem podstawą było 6 koralików i wyszło, udało się. Pokazałam jęzor negatywnej.
Druga próba, nawet udana, pozwoliła mi wypróbować pracę z 11, znów w dwóch kolorach – tym razem w odcieniach szarości i w trochę innym ustawieniu barw. Wyszła ciut sztywna i nie wiem czy to wina ilości koralików, czy zbyt ciasnego splotu (ale raczej chyba to pierwsze).
Tak czy siak efekt niezły. Pozytywna biła brawo, negatywna niby zajęła się oglądaniem koralików, ale nie odpuszczała.
No i dałam jej powód do radości – zachciało mi się spróbować kolejnego wiązania, o nazwie peyote. Planowałam wykorzystać go w trakcie wykonania kolczyków do kompletu do bransoletek. No i wyszło coś takiego:
Negatywna turlała się ze śmiechu na widok tego mojego krzywulca – ale nic to, wszystkie dzieci nasze są, nawet te mniej udane ;-)
Niezrażona niepowodzeniem, a tym bardziej zachowaniem wewnętrznej Sylwuli-zołzuli, postanowiłam spróbować raz jeszcze – tym razem powstała kolejna bransoletka, dwukolorowa, bo tak łatwiej było mi pojąć i ćwiczyć peyote’a (na jednokolorowy jeszcze przyjdzie czas). Przy okazji chciałam sprawdzić jak się pracuje z Toho hexagone - no i okazało się, że bardzo fajnie. Połączyłam je z 11 czeskimi. No i znów pełen sukces (no, może jest się do czego przyczepić, ale zołza siedzi obrażona w kącie, a pozytywna nieczepliwa jest z natury).
A tak na marginesie to przepraszam, że prezentuję tu niedokończone jeszcze prace, bez okuć, ale wszystko zostało w domu, a tam, już to wiem, niełatwo mi będzie zasiąść do bloga, co by co nieco opisać, więc mam nadzieję, że mi wybaczycie. Niemniej jednak obiecuję ukończone już bransoletki znów zaprezentować :-)
No i to by było na tyle na chwilę obecną – kolejne ćwiczenia w planach, bo przecież nie mogę poprzestać na dwóch wiązaniach i samych bransoletkach. Zachwycają mnie obszywane kule, nie wspominając o obszywanych kaboszonach (oj, złośliwa będzie miała popasanie) i innych cudach tworzonych przez liczne miłośniczki beadingu, na strony których regularnie zaglądam, co by nacieszyć oko dziełami idealnymi. Ale wszystko po kolei, nie ma co się gorączkować, tym bardziej, że sezon słoikowy w pełni i na wszystko muszę znaleźć czas.
Wczoraj np. z pomocą Gabi i Teścia obskubaliśmy pewną ilość krzaków porzeczek (czerwonych i czarnych) i powstały dżemy tradycyjne, dżemy z przepisu siostry Anastazji oraz malutki secik owoców do musli (pomysł mojej psiapsióły Beatki) - w sumie 35 szt. słoiczków.
Dziś na tapecie, a raczej na stole i w koszyku był groszek - obecnie zawekowany w słoiczki (lepszy niż ten z puszki). Z pomocą Szymona praca szła nam błyskawicznie ;-)
No i ogóry trza zakisić, bo zaczną przerastać. A jeszcze w ogrodzie obrodziła fasolka, cukinie się wiążą i dynie – ufffff.
Koraliki muszą poczekać, no i zołza też ;-)