piątek, 29 października 2010

Oto jestem...

Pragnę się z Wami podzielić naszym szczęściem - 24.10.2010 o godz. 18.55 moja rodzina powiększyła się o nowego członka. Na świat przyszedł nasz synek – Szymon. 

Facecik nieduży - waga 3220, długość 56 cm, taki akurat do urodzenia. Poród miałam wyjątkowo łatwy i szybki, więc dochodzimy do siebie w błyskawicznym tempie. Teraz cały czas odkrywamy się i poznajemy. Razem z Mężem mamy okazję znów przeżywać cud pojawienia się Maleństwa w naszej rodzinie – cud niepowtarzalny, zachwycający, uskrzydlający. Synek bardzo przypomina swoich starszych braci – ot, takie silne geny na Tatuś...


A od dziś pracujemy nad mimiką. Wypracowaliśmy już minę zadumaną...

 Nieźle wychodzi nam uśmiech...

rozbawienie również ;-)


wtorek, 19 października 2010

Kwitnięcia ciąg dalszy...

No, nareszcie mnie odpuściło. Choć na chwilę korale odczepiły się ode mnie ;-) Ale za to dopadł mnie filc. A od paru dni chodził za mną pewien pomysł, który wreszcie dziś zrealizowałam, mając na uwadze, że według tego co mówi moja pani doktor, powinnam urodzić mojego Synka w przeciągu najbliższej doby. 
Nie oszukując się wcale, zdałam sobie sprawę z tego, że teraz to ja długo nic pewnie nie wydziergam i dziś poczyniłam próby wykonania broszki z organzy, ale w połączeniu z .... filcem. 
Praca przyjemna - najpierw przygotowałam organzę, z potem na jej brzegach (na 2 płatkach) i na środku (na jednym) ufilcowałam niedawno zakupioną wełnę. Szybko i ładnie się sfilcowała (troszkę na sucho, troszkę na mokro), a efekty oceńcie same. 
Na razie zrobiłam jeden egzemplarz, taki próbny, ale już oczami wyobraźni widzę kolejne zestawienia kolorystyczne – zobaczymy, czy coś jeszcze zdziałam przed porodem ;-) 
Acha, zapomniałam dodać, że zdjęcia, niestety, nie oddają prawdziwej barwy wełny - jest zdecydowanie bardziej w odcieniach ciemnego różu i jeżyny, a tutaj przybrała barwę smutnego fioletu, ale cóż - muszę jeszcze popracować nad jakością robionych przeze mnie zdjęć.



poniedziałek, 18 października 2010

Zakwitło...

Leciuchno mi się znudziło wykonywać ten sam jednostajny ruch rękoma w celu ukulania kolejnych elementów do korali – nuda, nuda, nuda. I tak mnie jakoś aura popchnęła w kierunku kształtów kwiatopodobnych – najpierw spod moich palców wyskoczyło letnie wspomnienie łąk i pól – maczek. Następnie sięgnęłam po bardziej jesienne zestawienia kolorystyczne i formy kwiatowe, które czasami przypominają mi zeschnięte liście...












niedziela, 17 października 2010

Pyszota aksamitno-kokosowa

Wczoraj było na ostro, dziś jest na słodko – moja młodzież zapałała chęcią osłodzenia sobie wczorajszego wieczoru i znalazła w necie przepis na kulki a’la Rafaello. Godzina roboty, a efekt – mniam, mniam – pyszota. Polecam, bo proste to to, szybko się robi, a smak na długo pozostaje w ustach – aksamitny, słodki, normalnie rewelacja. No i pięknie wychodzi latoroślom, a rodzice w tym czasie mogą się oddawać lenistwu, tudzież innym, równie pasjonującym, zajęciom ;-)



Kuleczki Rafaello

20 dag masła
1 szkl. cukru pudru
2 jajka
20 dag wiórek kokosowych (5 łyżek odsypać)
2 opakowania herbatników
5 dag orzechów laskowych

Miękkie masło ucieramy na puszystą masę. W trakcie ucierania dodajemy cukier puder i jajka. Na koniec wsypujemy wiórki i mieszamy całą masę. Następnie ostawiamy ją do lodówki na około 1 godzinę. W tym czasie kruszymy herbatniki, które dodajemy do schłodzonej masy i mieszamy. Z powstałej mieszanki formujemy kulki wielkości orzecha włoskiego, wciskając w środek orzech laskowy (ewentualnie migdał). Każdą kulkę obtaczamy w odsypanych wcześniej wiórkach. Tak wykonane kulki schładzamy ponownie w lodówce.

SMACZNEGO !

sobota, 16 października 2010

Zima za pasem...

Nasza mroźna koleżanka nadchodzi szybkimi krokami, co można zauważyć przez okno - oszronione trawy, spadające liście. U mnie jej zapowiedzią stała się również Ata, która w ostatnim tygodniu zjechała do mnie z całą baterią słoików, słoiczków ze swoimi pysznościami, „no bo przecież nie spróbowałaś jeszcze wszystkiego” (cała Ata ;-) No i będę się obżerać, ale chyba musze się pośpieszyć, bo po porodzie pyszności octowe będą nie dla mnie.


Ja również zapełniam swoją spiżarnię różnymi pysznościami - ostatnio zrobiłam sałatkę z buraków z papryką (przepis od Miranki, która ma założony blog, ale, niestety, nie bloguje, dlatego przepis podaję tutaj).


 Sałatka z buraków z papryką
4 kg buraków
1 kg papryki
3-4 cebule


Zalewa:
1 szkl. wody
1 szkl. octu 10%
1 szkl. oleju
1 szkl. cukru


Buraki ugotować, obrać ze skórki, zetrzeć na tarce jarzynowej i lekko posolić. Do garnka wrzucić składniki zalewy, pokrojoną w kostkę paprykę i cebulę. Wszystko razem zagotować i mieszając, potrzymać na ogniu przez 5 min. Następnie sukcesywnie dodawać starte buraki. Doprowadzić do wrzenia i chwilę pogotować. Gorącą sałatkę wkładać do słoików, zakręcać i odstawić do ostygnięcia do góry dnem.

Wczoraj dokończyłam pakowanie cukinii w słoiki według wskazówek Aty. Mój wyrób kolorystycznie odstępuje od tego, co można podziwiać u niej, ale w mojej wsi zakup cynamonu w laskach jest rzeczą niemożliwą, więc musiałam zastosować cynamon w proszku. Mam nadzieję, że nie wpłynie to negatywnie na walory smakowe mego wyrobu. Acie dziękuję za pomoc w obliczeniu ilości potrzebnej mi zalewy - poszalałam z ilością cukinii i wyszła mi jakaś koszmarna ilość tejże. Atę zaatakowałam o 7 rano mnóstwem pytań, a ona z niezmąconym spokojem odpowiadała na moje wątpliwości.
Jak widać, głód w zimowe, długie wieczory nam nie grozi – zima może przychodzić.

Robótkowo sięgnęłam, nadal w koralach, po motyw jarzębinko-gronowy i po poradach Miranki powstały takie oto ozdoby – ten sam styl, różna kolorystyka.



Próbując przeciwdziałać nadchodzącym chłodom, owinęłam się różnokolorowymi kłębami wełny czesankowej i ukulałam trochę kul. W zeszłym roku moje korale składały się głównie z filcu, ale teraz próbuję je trochę ożywić, dodając elementy ceramiczne, drewniane itp. Dzięki temu korale zaczynają żyć swoim życiem, coś się w nich dzieje, moim zdaniem nabierają fajnego charakteru.














czwartek, 7 października 2010

Co jeszcze oprócz korali ?

Parę dni temu, dzięki Acie poczułam się wywołana do tablicy. Moja miła Koleżanka przedstawiła mnie jako twórcę różnorodnych technik rękodzielniczych. A ja, jak na nieszczęście, wpadłam ostatnio po uszy w twórczość koralowo-broszkową i coś nie mogę z niej wyleźć. Myślę, że podobnie jak Wy, przez przypadek natrafiłam na to pierwsze zdjęcie gotowej pracy, które zapoczątkowało moją przygodę ze światem robótek. Ale zacznijmy od początku...
Parę lat temu mój świat przewartościował się - po odejściu mojej Mamy zrozumiałam, że jedynym co po mnie zostanie to moje dzieci. To w nie powinnam jak najwięcej włożyć, aby ich życie zyskało solidne podstawy , a w pamięci pozostały dobre wspomnienia z dzieciństwa. Dlatego bez żalu zrezygnowałam z pracy zawodowej i zajęłam się wychowaniem naszej trójki dzieciaków – Kuba miał wtedy 10 lat, natomiast bliźniaki skończyły 6 lat. Dzieci na codzień bardzo za nami tęskniły, a my z Mężem spędzaliśmy dużo czasu w pracy – takie codzienne życie większości współczesnych rodziców. 
Dlatego ich szczęście nie miało granic, kiedy wreszcie to ja, bez pośpiechu odprowadzałam ich do szkoły, a po powrocie z niej na moje dzieci czekał ciepły domowy obiadek, deser, a w wyobraźni widniała perspektywa mile spędzonego popołudnia z Mamą, a nie z obcą osobą. Czas mijał jednak nieubłaganie, dzieci rosły, ich świat również, zataczając coraz szersze kręgi o nowych znajomych, różne zajęcia dodatkowe, a mój plan dnia nie był już tak szczelnie wypełniony obowiązkami Mamy. Nadal graliśmy w różne gry, jeździliśmy na basen czy na łyżwy, ale ilość wolnego czasu do wykorzystania rosła i pewnego dnia zamarzyło mi się coś więcej.
Zupełnie przez przypadek zakupiłam kolejny numer „Moich robótek”, bo moją uwagę przykuły zdjęcia gwiazdki i krzyżyka na choinkę. Praca wydawała się prosta (wykonana szydełkiem, jak mi się wtedy wydawało), ale gdy wczytałam się w opis, to odkryłam, że te dwa drobiazgi zostały zrobione jakimiś czółenkami. Nie miałam pojęcia o co chodzi, co to za czółenka, jak rozgryźć wzór itp. Zaczęłam szukać informacji w internecie, ale było to parę lat temu i o frywolitce nie było zbyt wielu informacji w necie. Jednak za pośrednictwem przemiłych właścicieli pasmanterii w moim miasteczku udało mi się dotrzeć do osoby, która znała tą technikę i była skłonna mnie jej nauczyć. Spotkałyśmy się z Julitą po raz pierwszy w dniu pogrzebu naszego Papieża – miała wtedy wolne i popołudnie spędziłyśmy na zgłębianiu tajników wiązania słupków, słupków odwrotnych, przyłączania koralików itp. Nauka na początku szła mi opornie – ten nieszczęsny myk z przeskoczeniem nitki nie chciał mi w ogóle wychodzić, palce sztywniały, w głowie totalny mętlik, ale w końcu zaskoczyłam, zrozumiałam o co chodzi, pozostało tylko wyćwiczyć technikę, żeby prace były schludne, ładnie wykonane.
Minęło trochę czasu i wiele, wiele słupków – bardziej lub mniej udanych. Pierwsze prace przyprawiają mnie obecnie o lekki rumieniec zawstydzenia, ale cóż – wszystkie dzieci nasz są ;-)
Poniżej prezentuję trochę prac z początków mojej fascynacji frywolitką, których wzory czerpałam z różnych gazet robótkowych (niestety, jestem głównie odtwórcą i podziwiam dziewczyny, które świetnie radzą sobie z projektowaniem własnych wzorów) - z reguły są to drobiazgi biżuteryjne. Ostatnia praca to bieżnik zrobiony według wzoru pana S.