czwartek, 30 września 2010

Kręcenie kwiatków ;-)

Jako, że obiecałam zrobić to dziś, to dotrzymuję słowa i wrzucam zdjęcia przyrządu do robienia kwiatków. Przyrząd firmy Prym kupiłam ze 4 lata temu w Brukseli i jak dotąd nie spotkałam takiego w Polsce, choć pewnie nasze przedsiębiorcze sklepy internetowe będą to miały w swojej ofercie już niedługo (jeśli jeszcze nie mają), ewentualnie można się pokusić o jakieś zakupy na zachodnich stronach .

Kształt kwiata uzyskujemy kręcąc ósemki wokół patyczków według schematu opisanego w instrukcji. Rozstaw bolców można regulować, uzyskując różną średnicę kwiatków. Istnieje również możliwość ustawienia patyczków na kształt kwadratu i wtedy otrzymuje się kwiatek-kwadracik.

Kwiatki w różnych rozmiarach lub kolorach można ze sobą łączyć zszywając lub sklejając (ja wolę tą drugą wersję, kleję klejem na gorąco) - jutro postaram się sfocić kolejne etapy kręcenia kwiatka.
Podobne urządzenie było kiedyś, w odległych czasach mojego dzieciństwa, dostępne w kioskach RUCH-u. Zrobione również z plastiku, w kolorze błękitnym, patyczki były nieruchome, ale ustawione w 2 rzędach, więc można było robić kwiatki w 2 rozmiarach - bardziej doświadczeni robili dwa rozmiary na raz i łączyli wszystko razem. Taką możliwość stwarza i to moje ustrojstwo.
I tak naprawdę to samemu można zrobić coś na wzór tamtego starego - kawałek drewna, gwoździki z obciętymi łebkami, dokładnie wszystko rozrysować i można uzyskać namiastkę tego, co mam ja.
Dodane 01.10: Zapomniałam wczoraj napisać, że kwiatki robię z różnych materiałów - włóczki, nici lnianych, kordonka, ale również wstążki satynowej, jak w przypadku broszek do perełek, które załączam poniżej:

Mój Miecio.....konkuruje z innymi Mieciami ;-)

Przeczytałam wczoraj nowego posta Aty, zadumałam się, troszkę jej powspółczułam, a mój Miecio zapłakał nad swoim losem, bo przez ostatnie dwa dni wpuszczałam go tylko w półki z jogurtami, chlebem i papierem toaletowym - bida drodzy państwo...
I tak w tej zadumie dałam się ponieść myślom w okolice podwarszawskich Broniszy, a tam moje marzenia wraz z Mieciem zaczęły swoje szaleństwo w różnorodnych sklepikach florystyczno- kurzołapkowo-pierdułkowych. No i cóż było robić - świńskim truchtem, już w realu, pognałam tam dziś z moją psiapsiółą Beatką.
Minął rok od mojej ostatniej tam wizyty, więc pierwsza godzina upłynęła nam na odkrywaniu na nowo stoisk, ich rozmieszczenia i zawartości. Skrzętnie omijałam sklepiki z ciętymi kwiatami - jedynie ukochane przeze mnie eustomy przykuły moja uwagę na chwilę, ale Mietek gnał dalej, ciągnąc mnie i Beatę za sobą. No i się doczekał - na pierwszy rzut poszły dynie na patykach i dwa cudne wróbelki pokryte spatynowanym srebrem.
 W dalszej kolejności Mietek wymógł na mnie zakup kółka wiklinowego na kolejny wianek (tym razem na drzwi zewnętrzne), pięknego kosza z wikliny nieokorowanej, dwóch doniczek wrzosów do tegoż - mają dekorować schody wejściowe do mojego domu.

Później skompletowałam zestaw kwiatowo-suszowy w odcieniach fioletu, brązu i ecru. W poszukiwaniu wazonu na nowo zakupiony wiecheć zapędziło nas do jednego ze sklepów, gdzie ujrzałam to, czego szukałam - prosty w formie wazon w kolorze ecru ze srebrzystą otoczką w górnej części naczynia. Jako, że stał on wysoko, poprosiłam właściciela stoiska o bezpieczne zaprezentowanie wyrobu - pan zdjął wazon i skomentował mój wybór - "ale ten wazon zupełnie nie pasuje do tych kwiatów". Zbaraniałam, lekko mnie zatkało (co nie zdarza się często), spojrzałam na Beatę (na wszelki wypadek odeszła na bok) i bez słowa załadowałam swój bukiet do naczynia - pooglądałam, przypatrzyłam się z dala i ....poprosiłam o zapakowanie, przepraszając, że psuję Panu wizję mojego bukietu i jego wazonu. Miecio zachwycony, pan ze skwaśniałą miną zapakował naczynie, a ja z dumną miną zdobywcy opuściłam przybytek pana-estety.
Poszalałyśmy jeszcze z Beatą w stoiskach z serwetkami (Miecio musi mieć zapas serwetek - co najmniej dwie szuflady w komodzie), świecami (tak pięknie pachniały), szkłem (brakowało mi i Mietkowi lampionu na świece do salonu) i w końcu padnięte opuściłyśmy Bronisze, a mój Miecio rozkoszował się już bliską, bo dzisiejszą, wizją zakupów w szwedzkim sklepie z wyposażeniem wnętrz.
Postanowiłam tam zajechać, ponieważ po letnim remoncie w naszym domu odczuwam ciągłe braki dekoracyjne - tak to jest jak się zostawia wybór kolorów wnętrz męskiej stronie rodziny - wyjechałam z domu utrzymanego w kolorystyce żółto-pomarańczowej a powróciłam po 3 tygodniach do różu, bordo i fioletów - no nie da się tak żyć, trzeba zmienić dekoracje.
Wybór kanapy, firan itp. mam już za sobą, zostały tylko drobiazgi. Mąż ostatnio zalatany, więc postanowiłam sama dokonać tych paru zakupów. Nie wiedząc co czynię, zaparkowałam pod rzeczonym sklepem, Mietek pognał do przodu, ja ledwo wylazłam z samochodu, gdyż jedyne wolne miejsce w pobliżu sklepu sąsiadowało obok wypasionego Merca, którego posiadacz prawdopodobnie na codzień parkuje na polu o powierzchni 3 ha. Należy tu nadmienić, że jestem w ósmym miesiącu ciąży i, mimo niedużego przyrostu wagi, brzuszek mam całkiem słusznych rozmiarów.
Chyżo, jak na mój stan, ruszyłam w stronę sklepu i od razu skierowałam się w stronę półek, omijając część wystawową. Miałam ze sobą listę, więc zakupy poszły mi dosyć szybko. Miecio, nieszczęśliwy, naciągnął mnie jedynie na lampion który ma dopełnić dekorację schodów zewnętrznych (obok kosza z wrzosami i 3 dyniami dekoracyjnymi) oraz na wielki plakat w ramie (londyński czerwony autobus na szarych ulicach Londynu) i podkładkę pod krzesło na kółkach (równie słusznych rozmiarów). Stanęłam w kolejce do kasy, umordowana, ciężko sapiąca. "Dla pań w Pani stanie są kasy nr....." - poinformowała mnie klientka stojąca przede mną. Rzuciłam okiem na wymienione kasy, na kłębiący się tam tłum pań z dziećmi, pań w ciąży i stwierdziłam, że chyba będzie szybciej w mojej kolejce.
Gdy doszłam do kasy, pani kasjerka spytała czy płacę kartą. Po otrzymaniu odpowiedzi twierdzącej zliczyła moje zakupy, podałam kartę,wstukałam pin i otrzymałam odpowiedź ..."transakcja odrzucona". No pięknie, za mało środków na koncie. Szybko przeanalizowałam zawartość portfela i poprosiłam o rozbicie rachunku - za obraz zapłacę gotówką i tu kolejne rozczarowanie - "w tej kasie można płacić tylko kartą" - grzecznie poinformowała mnie kasjerka. Szlaczek mnie trafił - do wszystkich kas kolejki nie gorsze niż te, które pamiętam z lat PRL-u, a tutaj takie dodatkowe atrakcje. Na dodatek ciąża rzuciła mi się na oczy - nie zauważyłam czerwonej naklejki z powyższą informacją. No i zaczęły się korowody, wzywanie koleżanki władnej cofnąć transakcję, tłumaczenie zaistniałej, przygłupiej dla mnie, sytuacji, w końcu panie się dogadały i w ramach wyrozumiałości dla starej przyszłej matki przyjęły ode mnie gotówkę za obraz (obiecując włożenie jej do innej, gotówkowej kasy), a resztę zapłaciłam kartą.
Szczęśliwa, z Mieciem i furą zakupów pognałam do samochodu. Aby unaocznić Wam cały tragizm zbytniego ulegania Mietkowi nadmienię, że na codzień poruszam się Toyotą Yaris - małym samochodzikiem - akurat dla kobiety, ale z bardzo małym Mieciem. Mój pan M jest jednak ogromny, co uświadomiłam sobie, stając obok samochodu - popatrzyłam na niego, na świeżo zakupiony plakat o rozmiarach stodoły, na samochód, na plakat. Gdy mnie już rozbolała szyja od tego kręcenia głową, chwyciło mnie przerażenie, że do domu chyba pójdę na piechotę, tylko muszę wynająć wózek ze sklepu, co by dociągnąć na miejsce zakwaterowania dekoracyjny "drobiazg" z czerwonym autobusem, a to raptem jakieś 20 km (dobrze, że rodzę dopiero w listopadzie, jakoś dojdę do tego czasu). Postanowiłam się jednak nie dać łolopie, otworzyłam drzwi i spróbowałam umieścić cudo wewnątrz - nijak się nie dało.Kręciłam tym cholerstwem w różne strony i wciąż wystawała mi jakaś 1/3 obrazu (mam nadzieję, że nikt nie śledził uważnie mych poczynań, bo niechybnie siedzi tam do tej pory oniemiały, co też potrafi wyczyniać zdesperowana, owładnięta nieokiełznanym Mieciem kobieta, do tego w ciąży).
W końcu wpadłam na genialny pomysł - otworzyłam bagażnik, zdjęłam półkę, poskładałam wszystko w środku co się dało, poza fotelem kierowcy oczywiście. Powolutku wsunęłam dekoracyjnego olbrzyma, przygniatając efekt porannych działań Miecia - obraz znikł w samochodzie, sięgając przeciwległym końcem mojego zagłówka. Wciągnęłam cichutko powietrze (choć ćwiczenia oddechowe robię codzień rano), szybko zatrzasnęłam bagażnik, zaciskając powieki. Żadne niepokojące dźwięki nie doszły do moich uszu, samochód, choć lekko osiad, stał cały, z nienaruszoną tylną szybą - ufffff  (kolejne ćwiczenie oddechowe), teraz tylko wsiąść do samochodu, próbując wciągnąć brzuch i mogę usiłować kierować z kolanami pod brodą a brzuchem..... na czole (???)
Jakoś udało mi się wsiąść, "dekorację roku" miałam na plecach i nad głową - zasłaniała mi całą widoczność z tyłu i w tym momencie pobłogosławiłam tego, który wymyślił lusterka boczne. Wolnym kroczkiem, podtrzymując to wielkie bydle nad moją głową, pojechałam do domu. Dojechałam szczęśliwie, a rozpakowanie efektów poczynań szalonego Miecia pozostawiłam moim latoroślom. Sama rozkoszowałam się ustawianiem wszystkiego, komponowaniem z istniejącymi już elementami dekoracji - Miecio wniebowzięty i oby mu to wniebowzięcie pozostało na dłużej, bo ja mam dosyć ulegania mu na jakiś czas. Tak gdzieś do ...... jutra, bo na jutrzejsze popołudnie obiecałam dzieciom wypad na zakupy odzieżowe i znów niechybnie Miecio wynajdzie coś koniecznego do zakupu np. w dziale dla niemowląt ;-)

wtorek, 28 września 2010

Jesiennie....

Jesień dookoła - i w ogrodzie się rozpanoszyła, i w domu i nawet opanowała mój warsztacik rozsiewając wszędzie swe brązy, pomarańcze, bordo i stonowane zielenie. W ogrodzie bluszcz i inne rośliny pięknie się przebarwiają















 lawenda jeszcze nieśmiało kwitnie,

podobnie róże

ale cały swój urok roztaczają teraz wrzosy, które uwielbiam i w ogrodzie i w domu.








Powoli wyciągam drobiazgi jesienne, co by udekorować dom i poczuć nadchodzący czas szeleszczący zeschniętymi liśćmi, odliczany kolejnymi słoikami z pysznościami na zimę.


Lubię tą porę, mimo, że pełna zadumy (a może właśnie dlatego ?) - mogę wtedy oddać się rozkoszy tworzenia miłych dla oka drobiazgów, gdy za oknem siąpi i coraz wcześniej zapada zmrok. W tym roku zaatakowały mnie bezpardonowo drewniane korale, lniane nici, sznurki (które sama sobie kręcę) no i wełniane broszki, które tworzę na znanym mi z dzieciństwa przyrządzie do robienia takich właśnie kwiatków. Leżało sobie bezużytecznie przez kilka lat, bo przecież kupiłam je dla "miecia", a w tym roku odkryłam urok i kręcenia kwiatków i tworzenia z nich elementów do broszek. Fajna zabawa, a efekt zawsze mnie zachwyca - ot takie jesienne zauroczenie ;-)









poniedziałek, 27 września 2010

Na dobry początek...

No i wreszcie udało mi się dołączyć do grona piszących, dyskutujących, dzielących się swoimi pasjami, zainteresowaniami, przemyśleniami - tymi poważnymi i tymi zwariowanymi. Pozwolicie, że najpierw sobie pogrzebię tu i tam, co by odnaleźć się w światku blogerów, dalsze wpisy będą być może bardziej zaawansowane ;-D