poniedziałek, 20 grudnia 2010

Jak co roku


i w tym również obiecałam sobie solennie zakończyć działalność komercyjną z końcem listopada, co by zadbać wreszcie o świąteczny nastrój i ilość własnoręcznie wykonanych ozdób we własnym domu. No i co ? I gucio, jak zwykle. Jeszcze w piątek kończyłam ostatnie zamówione bombki karczochowe




a wczoraj składałam do kupy korale filcowe (w większości wzory się powtarzały)
 i dopieszczałam maleństwo satynowo-organzowe (zamówione przez klientkę w ostatnim momencie)


Urągałam sobie w tym czasie ile wlezie i wspominałam  (z niekłamanym zachwytem i lekką zazdrością) Wasze udekorowane domostwa i zapasy pysznie wyglądających ciasteczek. Starałam się zapomnieć o złożonej sobie obietnicy skorzystania z kursu Jolinki, czy stworzenia choć jednego, malutkiego kompleciku bombek na wzór cudeniek Krzysi - ach, można pomarzyć. Jedyną pociechą są takie oto trzy serducha, które udało mi się dziergnąć pod czujnym okiem Szymona (a synek spoglądał na ich tworzenie zza cyca z ulubionej chusty ;-) Ale w następnym roku będzie inaczej bo .... za ozdoby dla siebie biorę się już w styczniu ;-)

wtorek, 14 grudnia 2010

Pozdrowienia od Szymona...

Witajcie Ciocie blogowe - pewnie zastanawiacie się co tam u mnie, czy zdrowo rosnę i czy jestem grzeczny. 
Z tą grzecznością, to różnie bywa - bardzo lubię spacery (tylko po co mnie ubierają w takie dziwne, niewygodne kubraczki ???). 
No i uwielbiam sobie poleżeć z gołymi nogami, 

czasami Mama kładzie mnie na brzuchu, żebym ćwiczył podnoszenie głowy (a ja najchętniej sobie leżę i sprawdzam, czy mam smaczne łapki hihihi).
 Mama w tym czasie zachwyca się, ponoć cudnymi, moimi stopami - nie wiem, nie widziałem jeszcze, więc się nie wypowiadam - jak w końcu uda mi się sięgnąć do nich, to Wam powiem. 
Czasami mógłbym sobie je pooglądać, jak siedzę w tym dziwnym ustrojstwie do kąpieli, ale brzuch mi je zasłania, a Tata ciągle podtrzymuje mi brodę, żebym nie powtórzył numeru z nurkowaniem ;-) 
No i bardzo lubię, jak Gabrysia z Filipem noszą mnie na rękach albo opowiadają mi jakieś nowinki ze szkoły - ci to mają ciekawe życie :-) 

Bo mnie to tylko spotyka przygoda pt. "Przyszedł do mnie pies w odwiedziny" 
albo położą mnie z jakimś dziwnym włochatym stworem na brzuchu i każą mi spać - stwór ma ciepły brzuch i ogrzewa mój, pełen świdrujących bączków - ale się wtedy dzieje ;-)


pozdrawiam Was przedświątecznie
Szymon

sobota, 4 grudnia 2010

Pomocy !

Błagam pomóżcie i dajcie mi kopa na rozpęd ! Ponad rok temu podjęłam trud ukończenia studiów podyplomowych na kierunku Pedagogika. Zrobiłam to głównie po to, aby móc prowadzić zajęcia rękodzieła z dziećmi w domach kultury czy zajęcia dodatkowe w szkołach. Owszem, gdybym znalazła jakiś etat nauczyciela techniki, to też bym nie pogardziła, ale to tak bardziej przy okazji, bo obecny program naszego dawnego zpt nie jest już tak fajny, jak za naszych czasów.
Studia przeleciały, egzaminy pozdawane w terminach - w najbliższej sesji został mi tylko jeden przedmiot do zaliczenia. Ale stanął przede mną problem, który mnie przerósł, powalił i nijak nie mogę się wykaraskać - praca dyplomowa. Nie mogłam jakoś sprecyzować własnego tematu (chciałam pisać coś na bazie własnych doświadczeń macierzyńskich) i dlatego skorzystałam z propozycji tematu od mojego promotora - "Rola dyscypliny w teorii wychowania J.F. Herbarta". No i klops, bo temat wydawał się dosyć prosty, ale po lekturze literatury wymiękłam - język archaiczny, niezbyt czytelne treści. Do tego Szymon nie daje się skupić. No i wena twórcza i chęci opadły, a pracę trzeba jakoś w styczniu oddać. Sama nie wiem - brnąć w to dalej (bo temat gotowy, literaturę mam, wiec może się przemęczyć), czy jednak wydumać jakiś własny temat (ale jaki, choroba?)
Poradźcie drogie koleżanki co mam zrobić, bo już zgłupiałam, no i koniecznie dajcie mi porządnego kopa na zachętę ;-D

czwartek, 2 grudnia 2010

Tłumaczę się...

bo dawno mnie tu nie było. Podglądam i czytuję Wasze blogi w chwilach (coś mi się nawet udaje skomentować jedną, wolną ręką), gdy Młody wisi u cyca, a wisi stale i metodycznie od rana do wieczora i w nocy też (Wy też tak miałyście ?)
Dla mnie to nowum, bo starsze dzieci szybko stały się butelkowe i było im zupełnie obojętne kto je karmi, aby były syte, no i noce przesypiały ładnie. A Szymcio uwielbia cyca, a mama ambitnie obiecała sobie i jemu, że go piersią wykarmi, więc tak sobie siedzimy i sobie cycamy.

Od paru dni z pomocą przychodzi mi i uwalnia ręce chusta - zdecydowanie polecam. Ten stary wymysł afrykańskich kobiet, a może chłopek pańszczyźnianych, ratuje mi życie - trochę się wahałam, czy to dobry pomysł, ale po tygodniu stosowania stwierdzam, że jest genialny. Szymon czuje się w nim bezpiecznie, ma cieplutko (a straszny z niego zmarźlak i ciągle ma zimne ręce) no i ta odległość od "baru mlecznego" - no bajka po prostu. Nawet raz udało mi się ubrać męża w ten wynalazek i młody udawał, że nie widzi różnicy, a ja miałam choć chwilkę na odpoczynek. Dlatego wszystkie młode (lub młode inaczej, tak jak ja) Mamy namawiam do stosowania chust - jeśli oczywiście nie ma przeciwwskazań zdrowotnych. Dodatkowym ogromnym plusem chusty jest jeszcze to, że z nieznanych mi przyczyn (ciepło, rozluźniene ?) młody pięknie się w tej chuście odgazowuje, stąd wieczorne przypadłości brzuszkowe jakby mniejsze.

W związku z nowymi obowiązkami moja działalność rękodzielnicza mocno cierpi, ale cóż, trzeba przeczekać te trudne początki, aż miną kolki, ustalą się pory karmienia i inne takie - może wtedy Szymcio pozwoli mamie co nieco podziałać.
Ostatnio udało mi się tylko co nieco ufilcować - zima w pełni, śnieg po pas, więc "cieplutkie" korale jak najbardziej na miejscu :-), no i jeszcze parę drewienek obszydełkowałam.



















A dziś, gdy spojrzałam za okno i  zerknęłam na termometr, doszłam do wniosku, że najwyższa pora zadbać o naszych braci mniejszych i takie oto menu zawisło to tu to tam w ogrodzie.

czwartek, 4 listopada 2010

Moje zauroczenia cd....

Pisałam jakiś czas temu o swojej fascynacji frywolitką i drogach którymi dochodziłam do nauczenia się tej techniki – lekko karkołomnie było, ale jakoś się udało i cieszę się, że zaprzyjaźniłam się z czółenkiem, bo igły, niestety, nie lubię – sorki igłujące ;-)
Dziś chciałabym wyciągnąć z odmętów pamięci początki mojej zabawy z klockami. Chodziły za mną te klocki, oj chodziły – co raz z różnych czasopism czy netu wyglądały i kusiły. Kilka lat temu natknęłam się na nie w Łodzi na Festiwalu – były Pani z Bobowej, były wałki i no i oczywiście te małe drewniane jędze zwisały z nich i kiwały zachęcająco paluszkiem. Nawet zapisałam się na kurs, potem odwiedziłam jeszcze jedną z bobowskich koronczarek w hotelu, ale nijak ta plątanina nici do mnie nie przemawiała – nie wiedziałam co z czego się bierze, dlaczego plączę tę a nie inną parę klocków – pytań i wątpliwości mnóstwo i znikąd odpowiedzi.
Aż tu razu pewnego wyczytałam na jednym z zaprzyjaźnionych forów informację o Ewie Szpili z Bobowej – pienia i pieśni pochwalne niemalże, no i już oczywiście ma przekorna natura zaczęła swoje – a może by pojechać, a może spróbować, może jednak załapię. W tym samym czasie poznałam Mirankę – porównywalny chyź robótkowy z moim, no to się zgrałyśmy.
Zgarnęłyśmy ze sobą jeszcze jedną koleżankę – Agnieszkę, wpakowałyśmy się w mój samochodzik i hajda przed sie, gdzieś na południe. Wyjechałyśmy na tydzień, mieszkałyśmy u Ewy i połączyłyśmy miłe z pożytecznym, tj. babski wypad z nauką niełatwej sztuki koronczarskiej.
Początki nie były proste, ale Ewa ma wypracowane świetne metody i w końcu zaczęły do nas trafiać jej instrukcje. Na początku powstały zakładeczki wykonane z wykorzystaniem podstawowych ściegów, potem poszłyśmy w stronę serwetek i drobnych ozdób bożonarodzeniowych i wielkanocnych. Z Bobowej wyjechałyśmy z wałkami, zapasem klocków i nici, mnóstwem wrażeń, planów na przyszłość i pysznym ciastem drożdżowym domowej roboty.


Powrót do domu i codziennych obowiązków ostudził nasz zapał, wałkami zajął się Miecio, nićmi również, a my coś nie mogłyśmy ponownie zabrać się do roboty. Minął jakiś czas, klocki smętnie zwisały z niedokończonych prac, Ewa śmiała się z nas, że powiększyłyśmy grono jej uczennic – „umiejących, ale nie praktykujących”. W końcu jednak coś się w nas przełamało, zaczęłyśmy ponownie plątać niteczki, a z naszych wałków zaczęły spływać coraz ciekawsze i lepsze warsztatowo prace – pojawiły się postacie kobiet, podobizny Madonny, drobne elementy biżuteryjne.










W międzyczasie wybrałyśmy się na Festiwal Koronki Klockowej i tam poznałyśmy kolejną pasjonatkę robót różnych, w tym oczywiście klocków – Olę, która bardzo pozytywnie wpłynęła na naszą twórczość, zachęcając do pracy, do wypróbowywania nowych materiałów i wzorów. Ola tworzy piękne prace, bardzo precyzyjne, z cienkich nici – sięga po wzory niełatwe i ma również coraz większe doświadczenie w tworzeniu własnych projektów.
Ja miałam niesamowitą okazję poznania „przemysłu” koronczarskiego Hiszpanii podczas mojego pobytu na Festiwalu w La Corunii – niesamowite przeżycie, mnóstwo wrażeń w cudownej scenerii i to co mnie zachwyciło – wielkie namioty szczelnie wypełnione ludźmi, w różnym wieku, obu płci, siedzącymi przy wałkach, poduchach, wykonujących mrówczą pracę nad swoimi koronkami. Widok niesamowity, wrażenia niezapomniane.



Z Mirką i Olą nadal staramy się spotykać w różnych miejscach, organizować wspólne wypady do Bobowej, Vamberku i w trakcie tych wypadów, oprócz blablania, uprawiania turystyki pieszej, rozwijamy się również twórczo, dzieląc się doświadczeniami, nowo nauczonymi ściegami itp. Wszystkie trzy jesteśmy zauroczone pracami Czeszek – ich prace są nam bliskie stylowo. 
Mamy również swoje małe osiągnięcia w dziedzinie koronki klockowej – na zeszłorocznym, X Festiwalu w Bobowej Mirka zajęła 3 miejsce, a ja otrzymałam wyróżnienie za moją pracę, w tegorocznym Festiwalu Ola zajęła 2 miejsce.